Pomysł carsharingu ma co najmniej 70 lat, ale prawdziwy boom tego biznesu nastąpił pod koniec XX wieku w Ameryce i jakieś 15 lat później w Europie. Carsharing do tej pory regularnie zyskuje na popularności niemal na całym świecie. Jednym z niechlubnych wyjątków jest Polska. Coraz częściej czytamy o bankructwach, zadłużeniu i restrukturyzacjach firm, które działają w tej branży. Dwa najgłośniejsze przypadki z ostatnich miesięcy to Panek i Nextbike (bo dzielenie się środkami transportu nie dotyczy tylko aut). O istnieniu wielu podobnych firm już zapomnieliśmy, bo umierały po cichu, zrobiły to wystarczająco dawno lub nigdy nie osiągnęły odpowiedniej skali. Dlaczego carsharing oraz generalnie tzw. wynajem na minuty nie robi furory nad Wisłą? Jest kilka powodów.
Czym w ogóle jest carsharing albo raczej "-sharing" z różnymi przedrostkami? Chodzi o ekonomię współdzielenia się różnymi środkami transportu za opłatą, ale tak naprawdę nie ogranicza się tylko do samochodów. Dzielić można rowery miejskie, hulajnogi, skutery elektryczne, auta osobowe i dostawcze, pod warunkiem że prowadzimy je sami. Kiedy korzystamy z taksówki albo jej bardziej współczesnych form, takich jak Uber, wtedy jest mowa o ridesharingu.
Dlaczego carsharing stał się taki popularny? Bo się opłaca
Utrzymanie własnego środka transportu jest kosztowne, a jeśli korzystamy z niego sporadycznie, nie ma ekonomicznego uzasadnienia. Oczywiście lubimy posiadać różne gadżety, ale kiedy kryzys ekonomiczny czyści nasze portfele, z własnego samochodu wbrew pozorom jest łatwo zrezygnować. W przypadku carsharingu, koszty i trudy jego utrzymania spadają na usługodawcę, a my płacimy wyłącznie za realny czas, w którym korzystamy ze środków transportu.
Do ekonomicznych dochodzą inne argumenty. Carsharing jest bardziej przyjazny dla środowiska, bo mniejsza liczba pojazdów może zaspokoić podobne potrzeby transportowe, chociaż promowaniu akurat tej strony ekologicznego transportu zazwyczaj nie zależy producentom samochodów. Mimo to dla młodszych pokoleń ekologia coraz rzadziej jest pustym sloganem, bo naprawdę, a nie na pokaz martwią się o przyszłość planety. Poza tym wolą inne gadżety. Samochody stają się coraz droższe i coraz mniej sexy. Lepiej niż kiedyś pełnią rolę środka transportu, ale rzadziej budzą emocje. Do ich zakupu zniechęca nas też urbanizacja i globalizacja. Kiedy mieszkamy w miastach, większość potrzeb zaspokaja komunikacja zbiorowa, a gdy pracujemy w domach, auta niszczeją na podwórkach. Dlatego coraz rzadziej chcemy je mieć, ale są chwile, gdy stają się niezbędne. Wtedy pojawia się ogólnie pojmowany carsharing.
Globalny rynek wynajmu środków transportu na minuty rozwijał się bardzo dynamicznie, ale przysiadł w pandemii, bo ludzie zminimalizowali swoje potrzeby. Na świecie jednak okrzepł wystarczająco mocno, żeby przetrwać kryzys po dopasowaniu ambicji do nowych realiów. W takich krajach jak Polska jest inaczej. Firmy z branży carsharingu mają kłopoty finansowe i prawne, które kończą się zgłaszaniem ich działalności do prokuratury albo kontrolami UOKiK-u.
Sądzę, że to jest bardziej skutek niż przyczyna kryzysu w tej branży. Jeśli jakiś biznes kwitnie, większość z jego uczestników nie myśli o oszustwach i przekrętach. Nawet jeśli się zdarzają, dobrze prosperujące firmy radzą sobie z kryzysami, zamiast bankrutować, przeprowadzać restrukturyzacje i tzw. postępowania o zawarcie układu, które w istocie są propozycjami spłaty wierzycielom tylko części długów. Dlaczego w Polsce jest inaczej?
Jakie jest źródło kryzysu w carsharingu? Polacy lubią posiadać, za to nie lubią liczyć
Po pierwsze po inwestycyjnej euforii przyszedł kryzys. Pandemia zmieniła schemat naszego życia, a wojna ograniczyła zasoby ekonomiczne wielu osób. Pomoc sąsiedzka jest darmowa, a komunikacja miejska tańsza od carsharingu. Tak jest na całym świecie, ale w Polsce dołożyło się kilka dodatkowych przyczyn. Żyjemy w młodym kapitalizmie i jeszcze nie się nim nie nasyciliśmy. Dlatego kult posiadania różnych rzeczy (w tym aut) jest bardzo silny. Setki razy słyszałem od znajomych, że kupno nowego samochodu zamiast naprawy starszego, który "się psuje i wpędza w koszty", ma ekonomiczne uzasadnienie. Albo naprawdę nie potrafimy liczyć, albo sami się skutecznie oszukujemy. Ludzie na siłę próbują znaleźć sens w pomyśle zakupu nowego błyszczącego auta. Najlepiej jeśli to będzie SUV klasy premium.
Tak naprawdę często w ogóle nie musimy mieć samochodu, jeśli korzystamy z niego kilka razy w miesiącu, bo koszt jego zakupu jest wysoki, a za utrzymanie płacimy przez cały rok. Kolejny powód kryzysu carsharingu to brak dbałości o cudzą albo wspólną własność, którego "nauczyła" nas demokracja ludowa i socrealizm.
Polacy chcą korzystać z zadbanych samochodów w carsharingu, ale ich nie szanują, bo uważają, że skoro nie są ich, to tak, jakby należały do nikogo. Uważają, że utrzymanie ich w odpowiednim stanie to zmartwienie właścicieli. Ciągle czytamy o spektakularnie rozbitych autach z carsharingu i niszczonych albo porzucanych byle gdzie hulajnogach. Narzekają na to wszystkie firmy w branży, które muszą ponosić dodatkowe koszty z tego tytułu, co prowadzi do wzrostu cen usług. Alternatywa to eksploatowanie takich środków transportu ponad miarę, przez co ich stan techniczny i estetyczny zniechęca klientów.
Efekt jest taki, że carsharing nad Wisłą bankrutuje, podupada i budzi kontrowersje, ale jestem pewien, że nie zniknie. Najmocniejsze firmy przetrwają choroby wieku dziecięcego. Jeśli nie, zastąpią je na polskim rynku międzynarodowe korporacje, które mają wystarczająco duży kapitał, żeby spokojnie czekać na zyski.